Lato chyliło się ku
końcowi. Odlatywały pierwsze bociany, dni stawały się coraz
krótsze, a noce chłodniejsze. Jednak ta przywodziła
wspomnienia z najlepszych letnich nocy - niebo usłane było
tysiącami świecących kropek a sam jego środek przecinał w
poprzek obłok gwiazd- Droga Mleczna. Temperatura pozwalała na
swobodne jej spędzenie w lekkim odzieniu. Nie inaczej ubrana była
owa dama, stojąca teraz nad brzegiem rzeki i wpatrująca się w
piegowate niebo. Jej szaty były tak lekkie i zwiewne, że
wystarczyłby jeden stanowczy ruch silnej męskiej ręki, by je z
niej zedrzeć. Nie przeszkadzało jej to, wręcz przeciwnie – była
to kolejna zalety tej ciepłej, letniej nocy. Wszak wybierała się
właśnie na spotkanie ze swoim ukochanym. Musieli spotykać się
potajemnie, ona była córką znanego bydgoskiego szlachcica, a
on tylko ubogim flisakiem. Ojciec nie aprobował tego związku, a dla
niej ta noc była tym romantyczniejsza, że będą się mogli kochać
w świetle gwiazd, gdzieś na wyspie i żaden chłód nocy nie
spowije ich rozgrzanych zmysłów.
Gdy poprzednim razem
się spotkali, chłopak dał jej klepsydrę. Nie było go stać na
jej kupno, więc wykonał ją własnoręcznie – wziął piasek z
dna Brdy i nasypał do wyrobionych przez znajomego szklarza
niewielkich szklanych baniek. Całość oprawił w drewnianą ramkę
i wypalił na niej inicjały: „J.S. y M.”. Powiedział
dziewczynie, że będzie na nią czekał na wyspie w dziesięć
obrotów klepsydry po zachodzie słońca. Minęło już
dziewięć. Dziewczyna obróciła klepsydrę i wpatrywała się
nadal w niebo. Czekała tak cierpliwie, a przy tym widok gwiazd tak
ją pochłonął, że nie zauważyła gdy klepsydra już się
przesypała.
Tymczasem chłopak od dawna był już na wyspie.
Chciał zrobić na niej wygodną polankę dla ich dwojga, więc cały
wieczór poświęcił na wycinaniu krzaków, wyrywaniu
chwastów i przeganianiu różnego rodzaju robactwa.
Dawno już skończył, a dziewczyna dawno się nie pojawiała.
Wiedział ile mniej więcej czasu zajmuje dziesięć obrotów
klepsydry – przecież sam ją wykonał – i wiedział, że ten
czas już dawno minął.
Aby dostać się na wyspę trzeba
było przepłynąć wpław kilka metrów – młody flisak
umiejętność pływania miał we krwi, ale nie przyszło mu do
głowy, że córka szlachcica może nie umieć pływać. Zdał
sobie z tego sprawę dopiero tej nocy. Miał nadzieję, że powodem
spóźnienia jego lubej jest nocne niebo, które
olśniewszy ją swym pięknem sprawiło, że nie zauważyła gdy
klepsydra zaliczyła dziesiąty obrót. Lepszą wizją od tej,
która zaczęła mu powoli zatruwać serce, była nawet
perspektywa złapania panny przez ojca podczas próby ucieczki
z domu. Dopłynął szybko do brzegu i zaczął jej szukać, licząc,
że jeszcze się tu nie pojawiła bądź nadal gdzieś tu jest.
Rozpaczliwe poszukiwania trwały do bladego świtu. Przetrząsnął
każdy krzak, zajrzał na każde drzewo, spoglądał w każdą
dziurę, do której mogła wpaść – nigdzie jej nie było.
Znalazł tylko klepsydrę, którą jej podarował. Cały piasek
spoczywał w dolnej bańce.
Kilka dni później trzeba
było spławić Brdą kolejny transport rzeczny, który na
Brdyujściu miał zostać przekazany innym flisakom, mającym płynąć
z nim aż do Gdańska. Obiecał sobie, że gdy tylko skończy pracę
uda się do domu swojej ukochanej by dowiedzieć się czy jest cała
i zdrowa, nawet jeśli groziło to fizyczną konfrontacją z jej
zaborczym ojcem.
Gdzieś w połowie drogi jeden z jego kolegów
powiedział mimochodem, że tego lata jest wyjątkowo dużo topielców
i właśnie minęli kolejnego. Chłopak poderwał się i spojrzał za
łódkę – toń wodna unosiła ciało młodej dziewczyny o
blond włosach, w prostych ale gustownych szatach. Widać było, że
nie jest to jakaś chłopka, ale kobieta z wyższych sfer. Ku
zaskoczeniu wszystkich wskoczył do rzeki i popłynął w jej
kierunku. Mocno ją chwycił i już wiedział. Tak delikatne i
powabne ciało miała tylko jego oblubienica. Wypłynął z nią na
brzeg i teraz mógł spojrzeć na jej twarz. Oczy, niegdyś tak
głębokie i pełne gorącego uczucia, teraz były puste, zimne i
zamglone. Buzia, najpiękniejsza jaką w życiu widział, zapadnięta
i blada. Niezmienne pozostały tylko jej słomiane włosy, choć
nieco potargane. Zatopił w nich swoją twarz, a ciało dziewczyny
przytulił mocno do swojej piersi. Już nie czuł galopującego rytmu
jej serca na swojej klatce. Nie czuł ciepłego, niespokojnego
oddechu na swojej szyi. Czuł chłód i bezwład jej martwego
ciała. Wiedział, że to on jest temu winien.
Wiedział też,
że musi oddać ciało rodzinie. Zaniósł ją do jej
rodzinnego domu, gdzie czekał na nią rozwścieczony ojciec. Gdy
flisak wszedł z jej ciałem do domu, a ojciec zobaczył co się
stało z jego córką, nie pozwolił mu już wyjść z domu i
rozkazał schwytać resztę flisaków. Wiedział, że jego
córka miała romans z flisakiem, ale nie wierzył, żeby ten
miał tyle odwagi by ją zmarłą osobiście dostarczyć do domu.
Pomyślał więc, że będzie lepiej jeśli złapie wszystkich
flisaków – któryś z nich na pewno będzie tym
draniem, przez którego Julka już nie żyła.
Tydzień
później mieszczanie i inni mieszkańcy grodu oraz okolic
zgromadzili się nad brzegiem Brdy. W spokojnym mieście nie działo
się nic ciekawego, a to był dość niecodzienny widok, dlatego
zawsze wszędzie przychodzili gdy tylko usłyszeli o czymś od
sąsiada. Wszyscy spoglądali w milczeniu na bydgoską wyspę. U jej
brzegu zacumowana była tratwa. Płonęła złocistym blaskiem. Zza
jej płomieni wyłaniało się sześć postaci. Oświetlone były
złocistą łuną i spowite gęstym dymem. To sześcioro flisaków
płacących cenę życia za niepoprawną miłość jednego z nich.
Byli tak spokojni, jak tylko może być spokojnych ktoś martwy.
Ciała powoli okręcały się na linach w rytm wiatru, co sprawiało
wrażenie jakby tańczyli swój ostatni taniec.
Józef,
bo tak miał na imię ojciec zmarłej, spoglądał na to wszystko.
Zdawał sobie sprawę z niewinności pięciorga z nich, ale nie miało
to dla niego znaczenia. Oskarżył wszystkich o kradzież i
wykorzystując swoją pozycję namówił sędziego do skazania
ich na śmierć. Tylko w ten sposób mógł pomścić
swoją córeczkę. Nikt po nich nie płakał, a gdy tratwa
zaczęła przygasać, wszyscy powrócili do swoich zajęć.
Ciał nigdy nie zdjęto – mieli wisieć tam do końca świata i być
przestrogą dla wszystkich pływających po rzece. Dziś wyspa nosi
miano Wyspy Wisielców i żadna tratwa więcej do niej nie zacumowała.